×

Pani Marianna ma czworo dzieci, ale nigdy nie była u żadnego z nich w domu

Ktoś kiedyś powiedział, że „dzieci rodzi się dla świata, nie dla siebie”. Coś w tym jest. W końcu kiedyś nasze pociechy stają się dorosłe, „wyfruwają z gniazda” i żyją własnym życiem. Wie coś o tym pani Marianna, która bardzo przeżywa to, jaki ma obecnie kontakt ze swoimi dziećmi. Choć są już dorosłe, jak sama przyznaje, dzieci nigdy nie zaprosiły jej do swojego domu. O tej relacji odpowiedziała w wywiadzie dla polki.pl.

Reklama

Dzieci nigdy nie zaprosiły jej do swojego domu

69-letnia pani Marianna jest bardzo samotna, choć ma czwórkę dzieci. Dzieci, które porozjeżdżały się po świecie i ułożyły sobie życie. Starsza kobieta ma wrażenie, że dziś nie jest już im do niczego potrzebna, a one nawet nie udają, że jest inaczej.

Zawsze kiedy się budzę, mam pewność, że tym razem się nie pomyliłam, moje przeczucie było dobre i dzisiaj już na pewno albo zatelefonują, albo dostanę list, albo przyjadą. To ostatnie byłoby największym szczęściem, ale i dwa pierwsze też by mnie ucieszyły, bo dla kogoś bardzo spragnionego nawet łyk wody jest skarbem ratującym życie. A ja jestem bardzo spragniona

– mówi w rozmowie z polki.pl pani Marianna.

Reklama

Mam czworo dzieci. Żadnego z nich nie widziałam od ponad dwóch lat. Porozjeżdżały się po świecie, poukładały sobie życie daleko ode mnie i przestałam być potrzebna. Nawet nie udają, że jest inaczej.

Kiedy 69-latka dobija się do swoich dzieci, słyszy, aby „zajęła się swoim życiem”. Często mają dodawać również, że „u nich każda minuta jest na wagę złota, a poza tym nie mają o czym gadać”.

„Po co ja mam rano wstawać?”

Pani Marianna jest samotną matką. Pan Andrzej, który był duszą towarzystwa, odszedł jakiś czas temu. Dzięki niemu oboje mieli pełno znajomych. Kiedy go zabrakło, wszystko zmieniło się o 180 stopni.

Tak mnie przyzwyczaił do tego, że zawsze jest, kiedy go potrzebuję, że kiedy pierwszy raz sama musiałam załatwić jakąś ważną i trudną sprawę, wszystko zawaliłam i odpuściłam. To był ten moment, kiedy zaczęłam sobie powtarzać: jesteś beznadziejna, do niczego się nie nadajesz, zginiesz w tym życiu, bo do tej pory wisiałaś na mężu, a kiedy go zabrakło, lecisz w dół! To było parę miesięcy po jego odejściu. Nagle dostrzegłam, że jakoś się pusto zrobiło dookoła mnie; minął pierwszy żal, nawet najbliżsi porozchodzili się do własnego życia, dzieci wyjechały, nikt mnie do siebie nie zapraszał ani mnie nie odwiedzał (…). Powoli traciłam ochotę na jedzenie, sprzątanie, wyjście z domu i oglądanie telewizji

– tłumaczy w rozmowie z polki.pl 69-latka.

Reklama

„Udawałam, że jest w porządku”

Choć dzieci nigdy nie zaprosiły pani Marianny do siebie, od czasu do czasu do niej dzwoniły. Pytały jak sobie radzi, co robi i co zamierza robić, co tylko utwierdzało ją w przekonaniu, że dzwonią tylko po to, aby nie marudziła. 69-latka jak gdyby nigdy nic kłamała, że wszystko jest w porządku. Wierzyły.

Ja bym po głosie wyczuła, gdyby któreś z nich było w takiej rozsypce jak ja, ale dzieci nie miały tych właściwości, więc zadowalały się każdym kłamstwem. Tak, dobrze jest, coraz lepiej wszystko ogarniam, nie musicie sobie mną zawracać głowy – powtarzałam, a one chętnie przyjmowały do wiadomości, że matka daje radę i jest silna.

Pan Andrzej w przeszłości miał powtarzać ukochanej, że „jedyne, co może zrobić dla dorosłych dzieci, to być zdrowa i samodzielna, żeby się nie musiały o nią martwić!„. Teraz na własnej skórze przekonuje się, że miał w tym zupełną rację.

Reklama

Początek nowego życia

Pewnego dnia pani Marianna udała się do przychodni lekarskiej. Tam przeczytała ulotkę ośrodka-adopcyjnego „Tuli luli”, który szukał wolontariuszy do opieki nad niemowlętami. Chodziło o dzieci, które zostały porzucone, zostawione w szpitalach lub czekają na adopcję. Dzieci, do których nikt nie przychodził. Do zadań należała normalna pielęgnacja oraz zapewnienie bliskości fizycznej i psychicznej. Krótko mówiąc wszystko, czego potrzebuje maluszek, który chwilę wcześniej przyszedł na świat. Wolontariusz dostawał pod opiekę najwyżej dwoje dzieci, nie więcej, aby mógł poświęcić im sto procent swojej uwagi, a maleństwa poczuły się zaopiekowane.

Pani Marianna po namyśle zdecydowała się pojechać pod wskazany na ulotce adres, aby poznać wszelkie szczegóły dotyczące wolontariatu. To był początek jej nowego życia! Pod jej opiekę na dzień dobry trafił mały Adaś, który został znaleziony w torbie na dworcu kolejowym. Oboje bardzo szybko do siebie przylgnęli.

Reklama

Czasami, żeby komuś przynieść ulgę, wystarczy przy nim być. W „Tuli luli” mówią: „Nawet kiedy strasznie fałszujesz, twój głos dla maluszka jest najpiękniejszy, bo śpiewasz tylko dla niego”. Mają rację: rozpłakany Adaś zaraz się uspokajał, kiedy zachrypniętym z emocji głosem nuciłam mu starą kołysankę. „Z popielnika na Adasia iskiereczka mruga…”. Może nawet to zapamięta? Niemożliwe? Za mały? A kto wie…

Jakiś czas później Adaś został adoptowany. Znalazł wspaniałych rodziców i dziadków, którzy dają mu wszystko. Pani Mariannie nie było przykro, a wręcz przeciwnie. Była bardzo szczęśliwa, że maluszek wciąż ma szanse na normalne życie. Potem 69-latka opiekowała się chorą Natalką, która później zmarła. Następnie przyszła kolej na Kacperka, Maciusia, Kasię i Julitkę, która jest z nią do dziś.

Pani Marianna jest przekonana, że dopóki będzie miała siły, „Tuli luli” będzie mogło na nią liczyć. Opieka nad innymi maluszkami wyraźnie wypełnia pustkę, wyryła się w jej sercu, odkąd jej dzieci zaczęły żyć własnym życiem.

*Zdjęcia mają charakter poglądowy
Źródła: polki.pl
Fotografie: Pixabay (miniatura wpisu), Flickr, Pxhere

Może Cię zainteresować