×

Sprzątała pokój swojego synka. Gdy zaczęła ścielić łóżko, znalazła w nim „martwe stworzenie”

Bycie rodzicem nie jest proste. Śmiało można powiedzieć, że to jedno z najtrudniejszych wyzwań na świecie. Rodzic zawsze musi świetnie radzić sobie z brudem, gorączka, wilkołakami i z potworami spod łóżka. Dlatego coś takiego, jak martwa mysz nie powinno być straszne. A jednak. Laura nie potrafiła sobie z nią poradzić. A kiedy w końcu zebrała się w sobie i zaczęła działać, okazało się… A zresztą sami przeczytajcie, co się okazało!

Najstraszniejszy dzień

Laura Mazza jest mamą i blogerką parentingową. W sieci często dzieli się swoimi przeżyciami. Tym razem również to zrobiła, a jej post zyskał olbrzymią popularność. Jesteście ciekawi, dlaczego? Po protu trudno się nie uśmiechnąć, czytając go.

Pewnego dnia weszła do pokoju swojego syna, aby odrobinę go ogarnąć. Swoje porządki postanowiła rozpocząć od zaścielenia łóżka. Nie zdążyła. Jej oczom ukazał się przerażający potwór. Istna bestia, która w każdej chwili mogła ją pożreć… mysz!

Okej, Bardzo długo zastanawiałam się, czy w ogóle to opublikować, bo nie byłam pewna, czy nie pomyślicie sobie, że jestem wariatką. Jednak w końcu się odważyłam.

Dziś widziałam mysz w pokoju mojego syna.

Mysz.

Stewart Malutki zdecydował się wejść do mojego domu i zamieszkać nieopodal szafy mojego syna.

Zobaczyłam go i dosłownie zamarłam

To było trochę tak, jakby czas dosłownie się zatrzymał, a ja czułam, że nawet nie powinnam oddychać w tej chwili, bo przecież ten straszliwy „potwór” mógł mnie zaatakować. Powietrze dosłownie uciekło mi z płuc. Próbowałam znów odnaleźć mój puls. Wtedy moja córka postanowiła wejść za mną do tego pokoju. A ja zdołałam wydobyć z siebie tylko jedno, wielkie „NIEEEEE!!!” To naprawdę nie było zwykłe „nie”. To był najgłośniejszy okrzyk, jaki wydałam z siebie w całym moim życiu

Wypchnęłam córkę z pokoju, jakbym dosłownie ratowała jej życie. Sama również uciekłam resztkami sił i zostawiłam Jerry’ego, aby dalej się gościł. Zbiegłam na dół, sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do mojego męża. W domu jest mysz, a kiedy w domu jest mysz… No cóż racjonalnego myślenia jest brak

Małżonek odbiera telefon, a ja: „mysz”. Nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej. Jąkam się. Jestem przerażona. Kurde, ja się boję nawet Myszki Mickey! To nie jest mysz jak z „Ratatouille”. Jest mniejsza i wcale nie gotuje pysznej zupy! Może ona biegała w nocy po twarzy mojego syna, a biedaczek nawet nic nie czuł. Może go czymś zaraziła!? O Matko! MYSZ NA TWARZY!

„No co?” – rzecze małżonek

„Mysz w domu” – odpowiadam

„Kot w kapeluszu” – żartuje tak, jakby faktycznie miało to być zabawne mój mąż

„Opanuj się i nie bądź dzieciak. W pokoju Luca jest mysz. Musisz wrócić do domu NATYCHMIAST i wynieść ją na zewnątrz” – karcę i rozkazuję

„Ej Skarbie, weź ją po prostu zabierz na zewnątrz, albo zabij” – instruuje mnie

„ZABIJ TO???!!!!” – krzyczę

Tak, Mój mąż nie widział tego filmu, w którym czarownica zmieniła się w mysz po zjedzeniu zupy i zostaje zdeptana przez szefa kuchni, po czym wypływa z niej zielona maź

„W domu są dzieci. Nasze dzieci. Musisz tu przyjechać i je uratować. Ja nie potrafię”

Śmieje się. Myśli, że ja żartuje. Jednak to nie jest moment, w którym jest mi do śmiechu. Jestem przerażona. Moja mina mówi sama za siebie. Przed oczami mam wizję, że mysz już wzywa swoich mysich przyjaciół i za chwilę będą urządzać huczną imprezę.

Niestety, on nie widzi wyrazu mojej twarzy. Rozmawiamy przecież przez telefon.

Spokojnie powtarzam jeszcze raz: „Mówię poważnie. W domu jest mysz, a ja naprawdę kur*a wariuję ze strachu. Ale okej, postaram się jakoś to ogarnąć. Przeżyłam porody, przeżyję i to”

„Gdzie ona jest?” – zapytał jeszcze raz mój małżonek, raczej udając przejętego

„W pokoju Luca” – mówię już po raz drugi

„Wiem, ale gdzie dokładnie?”

„A skąd ja mam to wiedzieć? Nie mam pojęcia. Muszę zajrzeć” – odpowiadam i zaczynam powoli otwierać drzwi. Centymetr po centymetrze. W ślimaczym tempie. Robię to tak powoli, że mój mąż zaczyna się niecierpliwić i pyta, czy wciąż jestem po drugiej stronie słuchawki

Jest. Wciąż znajduje się w tym samym miejscu. Nawet się nie ruszyła. Musi byś martwa

„Nie żyje!!!!!” – krzyczę do słuchawki

O matko, ta myszka nie żyje. Zaczynam trochę płakać i jest mi smutno. Nie miała nawet szansy na przeżycie swojego życia

„Kochanie po prostu weź kartkę papieru. Zgarnij tę mysz czymś na nią i wyrzuć do kosza. Naprawdę muszę już iść na spotkanie”

No dobra. Powiedziałam sobie, że muszę być odważna. Musiałam sobie z tym jakoś poradzić. Poszłam do barku, wzięłam kilka łyków whisky i powiedziałam do siebie „No dobra, Laura, musisz być silna. Dziś jest ten dzień Twojego życia, w którym zmierzysz się ze swoim największym lękiem. Musisz usunąć z domu martwą mysz”. Powiedziałam to z 10 razy, patrząc sobie w oczy w lustrze i ruszyłam do akcji. Wkroczyłam do tego pokoju, niczym rycerz w lśniącej zbroi. W dłoniach zamiast miecza dzierżyłam kartkę papieru i…

Zatkało mnie.

Nie rozumiałam już niczego. To nie była mysz.

To coś nawet koło myszy nie leżało…

To był… malutki LAMPART!

Malutki, zabawkowy lampart

Myślałam, że spale się ze wstydu przed samą sobą i obiecałam sobie, że nie powiem o tym nikomu. Nigdy. To będzie tajemnica, którą wezmę ze sobą do grobu

Mój mąż wrócił do domu około 4 godzin później i zapytał mnie, czy żyję. Powiedziałam mu tylko: „Oj Kochanie, jakoś sobie poradziłam z tym gów*em”.

A gdybyście byli ciekawi, jak dokładnie wygląda ten mały leopard, to…

Może Cię zainteresować