×

Wracała samolotem do domu na święta. Po kilku godzinach lotu zaczął się koszmar

Aneta mieszka obecnie w Tokio, jednak na każde święta wraca do rodzinnego domu. Tak było też i tym razem. Niestety, podróż samolotem okazała się dla niej prawdziwym koszmarem. Wszystko przez młodą mamę, która wraz ze swoim maleńkim synkiem, siedziała tuż obok niej.

Od prawie 2 lat mieszkam w Tokio. To nie jest moje docelowe miejsce na ziemi, ale zmusiła mnie do tego sytuacja. A konkretnie – praca. Moja firma stawia na rynek azjatycki, więc pojawiła się okazja, żeby tam wyjechać. Pomyślałam, że warto spróbować. Jeśli nie dla pieniędzy, to niesamowitej przygody. Drugi koniec świata, zupełnie nowa kultura, wszystko takie dziwne i inne.

Nie żałuję. Chociaż to specyficzny kraj, a Japończycy nie są zbyt wylewni w okazywaniu uczuć, to jakoś się tam odnalazłam. Do tego stopnia, że postanowiłam przedłużyć kontrakt o kolejne 3 lata. Najważniejszy powód był jeden: spokój i poczucie bezpieczeństwa. Idąc ulicą wiem, że nic mi nie grozi. Ludzie są do bólu przewidywalni i ma to swój niesamowity urok.

To zdyscyplinowany, spokojny i bardzo rzetelny naród. Później trudno się przyzwyczaić do polskich standardów

Kilka dni temu wróciłam do kraju na święta. Pierwsze zderzenie z polskością miałam już na lotnisku. Sporo rodaków leciało do Warszawy i to oni byli najgłośniejsi. Śmiechy, krzyki, nawoływania przez całą halę odlotów. Reszta siedzi spokojnie i przygląda się zdezorientowana. Ale najgorsze miało się dopiero wydarzyć. Tuż obok mnie usiadła Polka z kilkumiesięcznym dzieckiem.

Przez pierwsze 2 godziny maleństwo głównie spało i nawet sobie pomyślałam, że świetnie trafiłam. Możliwe, że przez kolejnych 8 godzin lotu też byłoby grzeczne, ale mamusia postanowiła je obudzić. Nawet mi tłumaczyła, dlaczego to robi. Otóż, zależało jej na tym, żeby po dotarciu na miejsce nie było zbyt wypoczęte i przespało kolejną noc.

W to nie wątpię, bo niemowlak zaczął się tak drzeć, że na pewno później padł ze zmęczenia

Przez kolejne długie godziny chłopczyk płakał tak, jakby ktoś obdzierał go ze skóry. Z bardzo krótkimi przerwami. Matka widać przyzwyczajona, bo nawet specjalnie się nie starała, żeby go uspokoić. Od czasu do czasu tylko „cichutko”, „aaaaa”, „nie denerwujemy się”. Mogła to mnie szeptać do ucha, bo powoli miałam dość. Kiedy zasugerowałam jej grzecznie, żeby coś zrobiła – zaczęło się piekło.

Usłyszałam, że myślę tylko o sobie. Na pewno nie mam dzieci. Jestem jakąś feminazistką, aborcjonistką i Bóg wie kim. W mojej obronie stanęli inni ludzie, ale im też się dostało. „To jest żywe dziecko, a nie zabawka, którą można wyłączyć” – piekliła się. Racja, ale kiedy podróżuję koleją z Japończykami, to jakoś niemowlaki potrafią zachować spokój.

To była droga przez mękę. Zawodzące niemowlę, wściekła matka i rosnące w powietrzu napięcie. Widziałam, że pozostali też mieli tego dość.

Stewardessa musiała kilka razy interweniować, kiedy mamusia zaczęła machać agresywnie rękami. Naprawdę myślałam, że zaraz wylądujemy awaryjnie w szczerym polu. Nie mam pretensji, że podróżowała z dzieckiem. Rozumiem, że dziecko czasami płacze. Ale nawet nad kilkumiesięcznym malcem można w jakiś sposób zapanować. Matka powinna wiedzieć, jak to zrobić.

Kiedy zasugerowałam jej, że może jest głodny albo trzeba go przewinąć – usłyszałam, że „nie będzie mnie obca kobieta macierzyństwa uczyć”. Wtedy nie wytrzymałam i powiedziałam: niech pani zacznie od kursu z dobrego wychowania. Męczarnia skończyła się dopiero na lotnisku w Warszawie. Wysiadłam z ogromną migreną i skołatanymi nerwami.

I przekonaniem, że wiele polskich matek myśli tylko o sobie i nie panuje nad potomstwem. Dlaczego japońskie dzieci podróżują w ciszy? Pewnie dlatego, że ich rodzice nie mają tak nerwowej natury.

Aneta

Może Cię zainteresować