×

Cztery dni przed porodem przestała czuć ruchy dziecka. Lekarz zignorował niepokojące objawy

Diana Żeleźnik od zawsze marzyła o tym, aby urodzić kolejne dziecko. Kiedy w końcu zaszła w ciążę ze swoim nowym partnerem, była najszczęśliwszą kobietą na świecie. Modliła się tylko o jedno – chciała, żeby jej dziecko urodziło się zdrowe. O ile nic nie wskazywało na to, że mogłoby być inaczej, wszystko zmieniło się na zaledwie 4 dni przed planowanym terminem porodu. To właśnie wtedy przestała czuć ruchy maleństwa, co nie dawało jej spokoju.

Natychmiast skontaktowała się z położną ze szpitala w Sulechowie

Ciężarna kobieta wiedziała, że nie może zwlekać – w końcu chodziło o zdrowie, a nawet życie jej maleństwa. Kiedy chwyciła za telefon i zadzwoniła do położnej ze szpitala w Sulechowie, oznajmiła, że z jej córką dzieje się coś niedobrego. Chwilę później okazało się, że miała rację.

Badanie KTG, które przeprowadzono około godziny 19.00, wykazało podwyższone tętno płodu – 180 uderzeń na minutę, podczas gdy prawidłowe powinno mieścić się w przedziale od 90 do 140 uderzeń. Mimo niepożądanych wyników cesarskie cięcie nie zostało przeprowadzone. Jakby tego było mało, nikt nawet nie monitorował dalej stanu płodu z góry zakładając, że wszystko dobrze się skończy.

Lekarz uspokajał

W końcu Diana postanowiła zapytać lekarza, dlaczego tętno jest tak wysokie i czy powinna się martwić? Ten ze spokojem odpowiedział, że bardzo prawdopodobne, że dziecko wyczuwa stres matki związany z nadchodzącym porodem, na co reaguje podwyższonym tętnem.  Czy aby na pewno? A może po prostu tak było najłatwiej odpowiedzieć? Ta odpowiedź nie zadowoliła jednak Diany, która wielokrotnie jeszcze później pytała, czy jej dziecku nie zagraża niebezpieczeństwo.

Narodziny maleństwa

Dziewczynka imieniem Sara w końcu przyszła na świat. Niestety, urodziła się w stanie krytycznym – dostała zaledwie 3 punktu w skali Apgar i wymagała natychmiastowego podłączenia do respiratora. Na tym jednak nie koniec kłopotów ze zdrowiem maleństwa. W przypadku Sary doszło do głębokiego i nieodwracalnego niedotlenienia mózgu, w skutek czego dziewczynka nie słyszy, nie widzi i nie reaguje na bodźce ze świata zewnętrznego. Rodzice, którzy wciąż nie mogą pogodzić się z tym, co spotkało ich córkę, opiekują się małą w hospicjum domowym.

Życie świeżo upieczonej matki zmieniło się raz na zawsze

Sara to nie jedyne dziecko Diany. Kobieta ma jeszcze dwójkę dzieci z poprzedniego związku, które wychowuje razem z Adamem Matyjaszczykiem. Sara jest jednak ich pierwszym wspólnym dzieckiem, o którym oboje marzyli. Choć ich życzenie się spełniło, zupełnie inaczej to sobie wyobrażali.

Moim największym marzeniem życia było właśnie mieć córeczkę. Być tatą, być tym bohaterem, być tym konikiem, samolotem, czytanką, przebieranką. Teraz jesteśmy w czarnej dziurze. Mamy tylko walkę, ciągle patrzymy, czy córka oddycha, jak oddycha. To nie tak miało wyglądać – mówi Adam

Podobnego zdania jest Diana, które podkreśla, że życie jej i jej męża zmieniło się w koszmar, który powraca także podczas snu:

Jak uda nam się usunąć na godzinę, to we śnie też są koszmary. To nie jest życie

Pytania, na które nikt nie potrafił odpowiedzieć

Kiedy chore dziecko przyszło na świat, rodzice i bliscy zaczęli zadawać sobie wiele pytań. Kto zawinił? Czy można było uniknąć tego, co spotkało małą Sarę? Czy dziewczynka mogła być zdrowa? Dlaczego nie przeprowadzono cesarskiego cięcia? Czemu spotkało to akurat ją?

„Gdzieś coś umknęło albo lekarz czegoś nie zauważył”

Całej sprawie postanowili przyjrzeć się reporterzy programu „Uwaga!”, którzy w pierwszej kolejności przekazali pełną dokumentację położnikowi z wieloletnim doświadczeniem, doktorowi Ryszardowi Frankowiczowi. Lekarz nie ma najmniejszych wątpliwości, że personel szpitala popełnił błąd, a tym samym powinien przeprowadzić cesarskie cięcie w chwili, gdy pojawiły się niepokojące objawy.

Co na to ordynator szpitala w Sulechowie? Twierdzi, że „gdzieś coś umknęło albo lekarz czegoś nie zauważył”. Po tych słowach zaznaczył, że nie chce rozmawiać o tej bolesnej sprawie w obecności kamer.

Sprawa trafiła już w ręce Prokuratury Rejonowej w Świebodzinie

Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jeśli proces się rozpocznie, a rodzina wygra całą sprawę, nic nie zwróci zdrowia dziecku. Zdrowia, które prawdopodobnie dało się uratować. Wystarczyło tylko odpowiednio wcześnie zareagować. Teraz najbliżsi są skazani na „pracę w domu, gdzie jest oddział intensywnej terapii”.

Być może dojdzie do procesu, być może zostanie zapłacone jakieś zadośćuczynienie. Ale ja się pytam dalej, jaki jest los tej rodziny? To jest praca w domu, gdzie jest oddział intensywnej terapii. To są niewyobrażalne kilogramy potu, krzywdy i łez, których mogło nie być, gdyby zachowano zasady klasycznego położnictwa – dodaje dr Ryszard Frankowicz

Czy ktokolwiek powinien odpowiedzieć, za stan zdrowia dziecka, którego życie wciąż wisi na włosku? 

*Zdjęcia mają charakter ilustracyjny

Może Cię zainteresować